Prowadzenie bloga niesie ze sobą wiele korzyści. Co prawda obecnie przeżywam kolejny kryzys, zwany górnolotnie "twórczym" i pisanie postów zajmuje jeden z ostatnich punktów na liście moich priorytetów. Ale się nie poddaję bo czuję, że jeśli teraz zrezygnuję to będzie to rezygnacja ostateczna. A jednak trochę żal tego wszystkiego, miałam kilka przerw w blogowaniu i wiem, że powrót na łono bloga bywa praco- i czasochłonny.
W czeluściach bloga znalazłam zdjęcia do których tekst miał powstać zaraz po ich zrobieniu, czyli dokładnie rok temu. Jak widać czasami potrzebuję czasu, dużo czasu, żeby ubrać w słowa to co przeżyłam, gdzie byłam, co widziałam i jakich wydarzeń byłam świadkiem. Dzisiaj mój blog, własny i osobisty, uzmysłowił mi upływ czasu a ja patrząc na zdjęcia mam wrażenie, iż to niemożliwe, że to było rok temu. A jednak.
Moros i Cristianos, czyli muzułmanie i chrześcijanie, to jedno z najważniejszych wydarzeń hiszpańskich miasteczek i miast w regionach: Alicante, Murcja, Valencja i Andaluzja. Na stałe wpisane jest w kalendarz imprez i każdego roku jest niecierpliwie wyczekiwana przez mieszkańców. Pokazuje zwycięstwo chrześcijan nad muzułmanami i wyzwolenie się Hiszpanów spod władzy mahometan.
Przywiązanie to tradycji jest silnie w Hiszpanach zakorzenione a ich entuzjazm i temperament sprawiają, że taka fiesta jest dla każdego bardzo ważnym wydarzeniem. Musi być hucznie, głośno i barwnie. Tym razem też tak było - huk wystrzałów powodował u mnie niekontrolowane podskoki a dym przysłaniał ostrość widzenia. Za to swąd z tych kapiszonów mi nie przeszkadzał bo takie zapachy lubię ( wiem, wiem, ale co zrobić...). Hiszpanie okazali się sprytniejsi, wszak biorą udział w takim wydarzeniu systematycznie, i zatyczki do uszu były ich nieodłącznym dodatkiem tego wieczoru, niczym torebka lub komórka. Turystów cechował brak zatyczek.
Hiszpańska codzienność obfituje w święta najróżniejsze a bez nich mieszkańcy tracą swoją tożsamość. Równie hucznie obchodzi się Wielkanoc i Święto Trzech Króli co Dni Miasta i Halloween. Jestem przekonana, że gdyby w kalendarzu zaznaczyć na czerwono wszystkie dni świąteczne, nie tylko te państwowe, ale również te obejmujące swoim zasięgiem poszczególne prowincje i miasta, to hiszpański kalendarz miał by tylko jedną barwę - czerwoną właśnie.
Mieszkańcy biorący udział w defiladzie dzielą się na grupy, przebierają, po czym "idą w miasto" ( wszystko to poprzedzone. Głównymi ulicami przeszła defilada zakończona na placu koło ratusza gdzie rozegrała się scena końcowa czyli zwycięstwo Hiszpanów nad Arabami. Scenie finalnej towarzyszyła taka radość i entuzjazm tłumu jak by to się działo na żywo a sprawa dotyczyła czasów teraźniejszych. Były krzyki, wiwaty, oklaski i gwizdy.
Hiszpanie do świętowania podchodzą w sposób niebywały i w większości przypadków godny naśladowania - połączenie radości i rozhisteryzowania tłumu z namaszczeniem, powagą i niejednokrotnie wzruszeniem. Z tą moją łatwością do wzruszania się pasuję tutaj idealnie.
W Hiszpanii każda sposobność jest dobra, żeby wyjść na ulicę i świętować. Nie dać się wciągnąć w radość tłumu jest rzeczą niemożliwą. Już kilkakrotnie sobie powtarzałam, że w tym roku sobie daruję bo ileż to razy można oglądać to samo, a i tak zawsze kończyłam na ulicy świętując i robiąc zdjęcia.
Między mną a hiszpańskimi fiestami ulicznymi czuję wzajemne przyciąganie a moja rozrywkowość osiąga poziom o który sama bym siebie nie posądzała.