Tytuł mówi wszystko. Nad Morze Północne zajechaliśmy przypadkiem będąc niedaleko. Głównym motorem naszego spontanicznego zjazdu z trasy byłam ja gnana ciekawością jak to tam nad tym nieznanym morzem jest. Ciekawość świata i niegasnący apetyt na docieranie do nowych miejsc ( niekoniecznie odległych ) ma nade mną władzę i jak już zawładnie mną instynkt włóczykija to nie ma mocnych. W domu mówimy na to, że budzi się we mnie Krzysztof Kolumb :).
Nie wiem, czego ja się po tym nieznanym dotąd morzu spodziewałam. Bo tam tylko morze i plaża. Plaża zaś nie byle jaka bo szeroka na dwa kilometry. Pomimo słońca było chłodno. Silny wiatr skutecznie wystraszył spacerowiczów a na plażowiczów było za wcześnie, bo to kwiecień. Za to przyciągnął kite surferów dla których Sankt Peter-Ording to raj jeśli chodzi o uprawianie sportów wodnych.
Wiało naprawdę przeokrutnie, nie pomagał szalik, kaptur ani kurtka zapięta pod samą brodę. Sypało piaskiem po oczach a po powrocie do samochodu mieliśmy piasek nawet między zębami. W Sankt Peter-Ording pierwszy raz siedziałam w takim plażowym koszu, co zawsze chciałam uczynić. W wyobraźni widziałam siebie siedzącą wygodnie z książką na kolanach, popijającą coś pysznego ( najlepiej earl grey'a ), wystawiającą twarz do słońca gdy tymczasem realia wyglądały tak, że posiedziałam moment i miałam dość bo tego dnia nawet wiklina nie chroniła przed wiatrem.
W niektórych momentach plaża jest wydmowa a wiejący tam często i silnie wiatr tworzy z piasku nasypy, fałdy i fale. Naprawdę żałuję, że tego dnia pogoda nie sprzyjała spacerom bo okolica jest przepiękna i zachęca do tego, żeby ją poznać. Mieliśmy co prawda ambitny plan dotrzeć do odległej o 3 km latarni morskiej ( to nic, że wieje, w jedną stronę powinno być z wiatrem przecież ). Niestety ciężko się spaceruje, kiedy wiatr uniemożliwia oddychanie i swobodną konwersację a wlatujący do oczu piasek przeszkadza w cieszeniu się widokami.
Po Morzu Północnym spodziewałam się chyba większej egzotyki ( a nie, nie, pingwiny to nie tu ) co nie zmienia faktu, że bardzo mi się tam podobało i bardzo się cieszę, że odkryłam nową wodę i ląd ( Kolumb był usatysfakcjonowany, co tu ukrywać ). Było trochę dziko a fakt, że chętnych na spacer było niewielu dodatkowo sprawia, że miejsce wydaje się być na odludziu. Co prawda to sama północ i dalej na północ nie ma tam już nic ( woda tylko ) to jednak jestem przekonana, że w sezonie nie jest tam tak spokojnie. Aczkolwiek istnieje duże prawdopodobieństwo że silny wiatr jest w Sankt Peter-Ording nieodłączym elementem pogodowym i przez to przez cały rok przyciąga tylko surferów.
Szeroka plaża robi naprawdę niesamowite wrażenie a wydmowy krajobraz przypomina czasami pustynię. To zabawne, że jadąc nad Morze Północne spodziewałam się pingwinów a jednak bardziej pasowałyby wielbłądy...
Tego dnia był odpływ, morze pokazało swoje dno przyzdobione setkami pięknych i dużych muszli. Może i miałam włosy i usta pełne piachu ale także kieszenie pełne muszelek.
Spacer z wiatrem i pod wiatr wymaga regeneracji w związku z czym
zajechaliśmy do miejscowości Husum ( bo też była po drodze ). Zjedliśmy
przepyszne bułki z rybą ( do wyboru były ryby smażone, wędzone w
przyprawach i w ziołach, matjasy, śledzie w oleju i w occie, a także
krewetki ). Niestety bycie głodomorem zdecydowanie utrudnia myślenie o
zrobieniu zdjęcia zjadanej potrawie w związku z czym musicie mi
uwierzyć, że wszystko było pyszne. W ogóle te niemieckie Fischbrötchen
to jak dla mnie jest smakowy raj! Rozgrzaliśmy się herbatą,
powiększyliśmy kolekcję magnesów ( Marta, naparstków nie było ) i
pospacerowaliśmy trochę po małym porcie.
Po drodze nie było już nic ciekawego, a może to Kolumb był już zmęczony, niemniej jednak już bez żadnych nieplanowanych przystanków ruszyliśmy w drogę do domu.
Nadmorskie miejscowości poza sezonem i plaże bez turystów mają w sobie wiele uroku i ja wolę je zdecydowanie w takiej wersji.